pozostałości

Balonik
/20 października 2014/

Moje życie, mówił Cyklamen i zdawał się wpadać w płaczliwy ton, chociaż jeszcze można było mieć niejakie wątpliwości, moje życie przypomina, nie mogę pozbyć się tej analogii, tę scenę z „Kubusia Puchatka”, którą niezbyt dokładnie pamiętam, kiedy Kubuś złapawszy za sznurek balonika unosi się wraz z nim wysoko, by sięgnąć ula i miodu; ja niczego sięgnąć nie chcę, natomiast trzymam kurczowo sznurek mego balonika a wokół mnie pszczoły, gotowe kąsać, wokół mnie kruki, w każdej chwili zdolne jednym niedbałym ruchem przedziurawić mój balonik, co miałoby wiadome konsekwencje, wokół mnie gotowe do natarcia wiatry, czyhające na byle pretekst, by mnie zdmuchnąć, niczym pył marny, unicestwić, wokół mnie ukryte, buzujące pragnieniem manifestacji deszcze i gradobicia, zdolne w każdej chwili bombardować mnie i mój balonik, a ja, co mnie bez reszty irytuje, dociekam, czy w takich okolicznościach ma jakiekolwiek znaczenie kwestia koloru mojego balonika; żeby dopełnić obraz i przelać czarę goryczy wyznam, że nieustannie zastanawiam się nad tym kolorem właśnie.

Piętnasty ósmy, wiersz
/16 września 2014/

Powiadają znawcy, że po piętnastym sierpnia kończy się sezon wakacyjny w kurortach, kanikuła się wypala wraz z upałem, w ostatnich gorących promieniach słońca finiszuje; po piętnastym uświadczysz tańszą zapiekankę w budzie przy plaży, dmuchany hipopotam trafia do wyprzedaży oraz, jeśli naturalnie wierzyć tego typu doniesieniom, ceny kwater w Zakopanem nieznacznie spadają.

Piję do piętnastego, oznajmił Cyklamen i nie sam fakt picia stanowił tu zaskoczenie, lecz sztuczna, jakby odgórnie i zawczasu narzucona cezura; toteż – pił, sierpień mijał pod znakiem tego picia, co gorsza, Cyklamen wraz ze swym piciem wypełniał Niezbaniewice, nie dawał o sobie i swoim piciu zapomnieć, pił głośno, intensywnie, nie odmawiał nikomu i wszystkich zapraszał, pił całym sobą, zrósł się z tym piciem.

Nie wiadomo, czy w czasie tego picia, podczas tego sierpniowego ciągu, czy też wcześniej, w przeszłości bliskiej bądź zupełnie odległej, w każdym razie nie jest jasne – kiedy, natomiast jest pewne, że Cyklamen napisał wiersz. Nic niezwykłego na pierwszy rzut oka, przecież ludzie piszą niekiedy wiersze, mniej lub bardziej udane, porywające bądź żenujące, ba, publikują niektóre, inne chowają do szuflady, a bywa, że nieliczni dostają za nie nagrody, tak czy owak, taki wiersz, choć wprawdzie rzadszy niż teledysk, butelka wódki czy weekend na nartach w austriackim Obertauern, taki wiersz to nie znów jakiś znaczny ewenement, żadne tam dziwadło. Krótko mówiąc, Cyklamen napisał wiersz.

Chodzili więc we trzech w tej pierwszej, upalnej połowie sierpnia, chodzili we trzech po Niezbaniewicach, Cyklamen ze swoim piciem i ze swym wierszem. I obnosił się z wierszem Cyklamen, nie ukrywał go, chlubił się nim, jakoby nie chciał, by komukolwiek go poskąpić; więc recytował, czytał, deklamował, dostojnym głosem, choć czasem bełkotał. Nie szczędził wiersza Cyklamen w niedzielę przed kościołem, wieczorami w piwiarni, nie żałował frazy przedwczesnym grzybiarzom ni zbłąkanemu wędkarzowi i nie sposób dziś rzec, kto bardziej z kim się zrósł, zjednoczył: wiersz z Cyklamenem, Cyklamen z piciem czy też picie z wierszem; razem trwali.

Możesz wyrwać mi serce
Wychłostać mą duszę
Deszczem, wiatrem i gwałtem
Na nic, daremne starania

Niczego nie poczuję już
Nawet ze sztuki zrezygnowałem
Kamuflażu

Dwa trupy w Central Parku
/2011/

Porucznik Menski, przekraczając próg Wydziału Zabójstw, z ukontentowaniem oblizał wargi. Skoro ja się oblizuję, pomyślał, to cóż dopiero ta Kubanka, no, jakżeż ta mała musi się ślinić na wspomnienie wczorajszej nocy. Oczywiście, zakładając, że doszła już do siebie. Musiała być wyczerpana w dwójnasób co najmniej. Menski folgował sobie, na ile mu pozwoliła, a pozwalała, trzeba przyznać, na wiele. Porucznik wyszczerzył zęby w uśmiechu. No i druga sprawa: wlał w nią przecież mnóstwo czerwonego martini – w moim wieku mam prawo już działać trochę na skróty, usprawiedliwił się sam przed sobą Menski. Jak to miała na imię ta mała? Dolores? Porucznik nie był pewien; to już nie ten czas, żeby liczyć i pamiętać szczegóły. Całe szczęście, żem wymyślił tę zabawę z przepaską w taksówce i zawiązywaniem oczu, stojąc już przed drzwiami swojego pokoju Menski pochwalił się w duchu, bo jeszcze panna gotowa mnie nachodzić, gdyby jakimś cudem zapamiętała mój adres. Pchnął drzwi.

Porucznik Menski nie wyznawał żadnych zasad; no, może poza tą, by po solidnym pijaństwie nazajutrz do południa, mniej więcej, nie brać alkoholu do ust. Sierżant Sto doskonale zdawała sobie z tego sprawę. To znaczy wiedziała, że po Menskim wszystkiego się można było spodziewać. Wszystkiego najgorszego. Toteż zdołała jedynie wytrzeszczyć oczy i szeroko otworzyć usta, gdy porucznik trzasnął drzwiami tak potwornie, że zadrżała doniczka z jej ulubionym storczykiem. Storczyk był prezentem od Antonio, wręczył go jej w szóstą rocznicę ich pierwszej randki, o czym wiedziała, lekko licząc, połowa Wydziału Zabójstw.
– No co tam, kociaku? – Menski rozsiadł się za biurkiem. – Ktoś mnie szukał?
Sierżant Sto kantem dłoni ścierała w pośpiechu resztki czekoladowego batona zgromadzone wokół jej kształtnych, mocno podkreślonych różem szminki warg.
– Była Kathy z Biura Prasowego, pytała czy z pana wewnętrznym numerem telefonu wszystko w porządku, bo coś tam próbowali łączyć, a ten pana stary numer, znaczy się sześćdziesiąt dziewięć, nie działa.
– Zmieniłem na trzydzieści cztery. A z poważniejszych spraw? Nic do mnie nie było?
– Póki co, nie – odparła Sto. – Jakąś godzinkę temu stary wezwał sierżant Mirascanę na dywanik, strasznie się pieklił, że już jedenasta, a pana porucznika nadal nie ma. To znaczy nie było o jedenastej, bo teraz mamy prawie południe, a pan porucznik przecież jest.
– Kij mu w oko, staremu capowi. W porządku, maleńka. To mówisz, że zaraz dwunasta? A zrobiłabyś coś dla mnie, Stóweczko?
– Jasne, dla pana wszystko, szefie.
– To skocz mi, kociaku, po pięćset gram Ballantine’sa i Red Bull’a, OK? Tylko tak na jednej nóżce.
Menski splótł dłonie z tyłu głowy, jednocześnie zarzucając niedbale nogi – dziś obute w kowbojki z krokodylej skóry – na sąsiednie krzesło. Tak się zastanawiam, pomyślał porucznik, co one we mnie widzą, bo że coś widzą, to pewne.

Intensywny zapach whisky począł drażnić nozdrza sierżant Mirascany już na samym początku korytarza prowadzącego do pokoju, który zajmowała wspólnie z porucznikiem Menskim i sierżant Sto. O Boże, ten ignorant znów pije, pomyślała Mirascana. Nie raz i nie dwa korciło ją, by o niecnych praktykach Menskiego donieść komisarzowi Godfrey’owi, którego, tak czuła, była pupilką. Był dobrym gliną, ten cały Menski, to prawda, ale chyba ona, absolwentka wielu kursów i uczelni miała prawo pracować w jako takich warunkach, bez wszechobecnego odoru whisky i papierosów. I jeszcze ta Sto – nieustannie go kryła, zmuszając i ją, poniekąd, do współudziału w tym procederze. A na to stanowczo nie miała ochoty. Nawet nie chodziło o jakąś niechęć do alkoholu. Mirascana uwielbiała dobre, czerwone wino, podane do eleganckiej kolacji, najlepiej przygotowanej przez Melvina. No właśnie, dziś Melvin gotuje… Wyobraziła go sobie w tym pięknym fartuszku z jego imieniem, który kupiła mu na jakiejś wyprzedaży w ubiegłym roku. Nastrój od razu się jej poprawił. Zapewne Melvin przyrządzi dziczyznę, dobierze do tego wino, ma świetny gust. Założę tę błękitną sukienkę i szare pończoszki, koniecznie, myślała Mirascana, obowiązkowo, Malvin je ubóstwia. A potem, po kolacji… Nie będę sobie zaprzątać głowy jakimś tam zapijaczonym Menskim, gdy w perspektywie mam taki wieczór, postanowiła Mirascana i uśmiechnęła się.

Menski właśnie gasił camela, gdy do pokoju wkroczyła sierżant Mirascana.
– O, widzę, że pan porucznik wcześnie dziś był łaskaw dotrzeć – powiedziała Mirascana.
– Cześć, kwiatuszku. Jak zwykle, witasz mnie pięknie – Menski włączył jeden ze swych firmowych grymasów, po czym odbił piłeczkę. – I co tam słychać u naszego drogiego komisarza? Jak dziś komplementował naszą drogą Mirascanę? Patetycznie, jak ostatnio, nazywając ją chlubą naszego Wydziału, czy może, jak to ma w zwyczaju, czule, gdy tytułuje cię swoją ukochaną kaczuszką?

Menski zaniósł się rubasznym śmiechem, z oczu trysnęły mu łzy. Natomiast sierżant Sto zakrztusiła się przełykanym akurat fragmentem obficie nabitej kremem słynnej manhattańskiej kakaowej rurki; jej twarz momentalnie nabrała intensywnych, brunatnych i czerwonych odcieni. Mirascana nie miała pewności, czy zadławienie się Sto nastąpiło na skutek ataku śmiechu czy może było efektem głębokiego szoku. Stwierdziła jednak, że wyjaśnienie nie jest jej do niczego potrzebne. Menski walnął energicznie otwarta dłonią w plecy sierżant Sto, a gdy ta uspokoiła się, pogłaskał ją po policzku i wyszeptał:
– Już dobrze, maleńka, już po wszystkim.
– No, poruczniku, do roboty. Lepiej niech pan się zbiera, nim komisarz zacznie pana szukać. Dwa trupy w Central Parku – powiedziała sierżant Mirascana, kładąc przed Menskim pękatą teczkę, po czym myślami znów powędrowała w kierunku Melvina i pichconej przezeń najpewniej w tej chwili dziczyzny.

Jerzy Termos nie zostanie pisarzem
/2009/

– Pan nigdy nie zostanie pisarzem – mówi Mandżurewicz, a słowa jakby w zwolnionym tempie wydostają się z jego popękanych, spieczonych ust. Jerzy Termos siedzi prosto na surowym krześle i z każdą sekundą wyraźniej rozumie ich – tych słów – znaczenie. Nastaje cisza. Termos ma wrażenie, że wygłoszony przez Mandżurewicza wyrok wisi nad nimi (bardziej nad nim) w zatęchłym powietrzu niewietrzonego, obskurnego pokoju numer 35 w siedzibie Wydawnictwa Opus Magnum. Patrzy na twarz Mandżurewicza. Jerzyk konstatuje, że nigdy dotąd nie widział facjaty tak nalanej, rozległej i przytłaczającej. Małe oczka świdrują, wkręcają się niemal w Jerzyka, czuje ich bolesną aktywność, kontrastującą z apatią czoła i przepastnych policzków. Brunatno-czerwone wypryski na skórze nabierają niepokojącego blasku w słonecznych promieniach, z coraz większą śmiałością wkradających się do pokoju przez pełne tłustych plam i ptasich odchodów niedomknięte okno. Jerzy Termos zaczyna się bać.

– Przejrzałem pana maszynopisy – kontynuuje tymczasem Mandżurewicz. – Pan myślisz, że miałem na to ochotę? Celowo powiedziałem: przejrzałem, bo czytać tego się nie da. Te wypociny to możesz pan skierować do nastoletnich panienek i ich pisemek. Chociaż i tam nie, bo one teraz wolą o cipkach bardziej poczytać i pooglądać, a nie o cukrowatych walentynkach, coś je pan wysmażył, ha, ha, ha.

Chwyta się za brzuch, a jego twarz jakby ożywa, nabiera impetu, rozkręca się z każdym kolejnym spazmem śmiechu. Policzki zaczynają tańczyć, z oczek tryskają łzy radości. Nos drży i już zaczyna lśnić, rozgrzewać się – o, teraz wygląda zupełnie jak ten gadżet, który wkłada sobie nań cyrkowy klaun. Potężny podbródek (właściwie – podbródki) faluje: góra, dół, góra, dół; brakuje tylko, by coś spośród tych fałd wyskoczyło. Mandżurewicz jest zadowolony ze swojego żartu. Cieszy się. Ohyda, myśli Jerzyk, ale tylko tyle, myśleć, znaczy się, może. Stęchlizna, wszechobecna w tym pokoju, zaczyna doskwierać coraz bardziej.

– Czy pan zdajesz sobie sprawę, jak cenny jest mój czas? Czy pan pomyślałeś choć przez chwilę, nim do mnie przyszedłeś? Czy pan wiesz, z kim rozmawiasz? – niedobrze, myśli Jerzyk, facet nakręca się, wesołość przeistacza się z wolna w rozsierdzenie. Niedobrze, zaraz wybuchnie. Termos – nie wiedzieć czemu akurat w tym momencie – zauważa, że korpusik pana Władeczka Mandżurewicza wydaje się zbyteczny, jest li tylko nędznym dodatkiem (nawet nie uzupełnieniem) do baloniastej czaszki. Głowa, głowa, głowa, a potem długo, długo nic. Łeb jak dynia, Halloween jakieś, czy coś; skojarzenia same nachodzą Jerzyka. Po przeciwnej stronie stołu, równie surowego, co krzesła, radosna ruchliwość Mandżurewicza zaczyna przeradzać się w ruchliwość niespokojną, gestykulację wściekłości. Na twarz Jerzyk obawia się już spoglądać, opuszcza oczy.

– Panie, wiesz pan, kto ja jestem!? Władysław Mandżurewicz! Man-dżu-re-wicz! Pan żeś jeszcze w gacie robił, jak ja piłem wódeczkę ze Staszkiem Woźnicą i Edkiem Czarpurkiem! Czy pan słyszałeś kiedyś o nich? A gdzież tam, pan to w ogóle niczego chyba nie słyszałeś. Tak sobie myślę, że biedny Stasiu teraz by się w grobie na Powązkach przewracał, gdyby zobaczył, z czym tu pan do mnie przylazłeś, z jaką szmirą obsraną. Panie, ja panu dobrze i gratisowo poradzę, choć już i tak kupę czasu przez pana zmarnowałem. Weź się, człowieku, za jakąś normalną robotę, idź gdzieś się zabaw, ale nie zawracaj pan swoim bełkotem głowy uczciwym ludziom.

A jednak, jednak mam jeszcze nad nim minimalną przewagę, stłamszony Jerzyk chwyta się ostatniej deski ratunku, niczym ten tonący łapie brzytwę. O, tak, mam go, tego chama, czym jeszcze zaskoczyć. Już, już, ma się przełamać i pisnąć coś w odpowiedzi, w obronie, bo że przemówi donośnie, w to Jerzyk nie wierzy – nazbyt zna siebie. Ale i ta koncepcja upada. O Boże, Jerzy słyszy Mandżurewicza i zaczyna doń docierać niezbicie, że od trzydziestu minut obcuje z jasnowidzem. Pan Władeczek bowiem jakby czyta w jego myślach.

– I co, pewnie teraz pan w rozpaczy swojej kombinujesz, że te tłumaczenia zostają, he? To ja panu powiem – ze dwie powiastki tych nędznych makaroniarzy, coś je pan niby potłumaczył, sobie poczytałem, a co. Pana nieszczęście, żem znał je wcześniej w przekładzie sprzed lat dwudziestu. Znasz pan tę kapitalną dykteryjkę o tłumaczeniach, że odpowiem w taki sposób? Nie znasz? To ją panu powiem. Wiedz pan, że z tłumaczeniami jest jak z kobitami – te piękne nie są wierne, zaś te wierne nie są piękne. Pan jesteś wierny jak pies, ha, ha, ha.

Mandżurewicz znów odpływa w radość. Gdy Jerzyk opuszcza pokój nr 35 i gdy potem znajduje się na korytarzu, wśród odrapanych ścian, zwiędłych kwiatów w zbutwiałych doniczkach, gdy mija kolejnych interesantów, wtopiwszy się w zwykłe popołudnie najzwyklejszego dnia, wciąż słyszy rubaszny rechot pana Władeczka.

Aleksandr Rodczenko
[fot.Aleksandr Rodczenko]

Niedziela w Pozzuoli
/2010/

Jestem niski i otyły. Moje centymetry niemalże pokrywają się z kilogramami. Co więcej, jestem też łysy. Właściwie od czwartego roku życia zacząłem gubić włosy. Domyślacie się więc zapewne jak teraz, w czterdziestym dziewiątym roku egzystencji, prezentuje się moja czaszka.

Miałem trzy żony; wszystkie odeszły ode mnie, odpowiednio: po dwóch miesiącach, po niespełna roku, po trzech tygodniach. Jeśli mam być szczery – a chcę, bardzo chcę – nie potrafię w ogóle zrozumieć, co sprawiło, że się ze mną związały. Przecież nie z powodu majątku, którego nie mam i nigdy nie posiadałem. Nie byłem również ogierem w sypialni; prawdę mówiąc, odkąd te sprawy pojawiły się w moim życiu, nie radziłem sobie z nimi, że ujmę to tak eufemistycznie. Rozwiązywanie zagadek nigdy nie było moją mocną stroną. Środkowa żona powiedziała mi kiedyś, że wspaniale stawiam pasjansa. Może nawet chwilę w to wierzyłem.

Była połowa czerwca. W to późne niedzielne popołudnie siedzieliśmy z Sofią Villani Scicolone na tarasie restauracji w Pozzuoli. W cieniu imponującego parasola leniwie konsumowaliśmy wyśmienite spaghetti alla carbonara. No, konsumowała (leniwie) może Sofia, ja bowiem żarłem z zawrotną prędkością już trzecią porcję. W pewnym momencie uśmiechnęła się, zmrużyła oczy i zabawnie przekręcając moje imię (zawsze tak robiła, prawdopodobnie nieświadomie) powiedziała:
– Mój drogi Ude, wiesz, jak cię lubię. Po starej znajomości zdradzę ci sekret. Otóż makaron nie tuczy, ale te dodatki… No wiesz. Spójrz na mnie, kochany, na moją sylwetkę. Wiem, co mówię.
Widząc moją konfuzję, dodała szybko:
– No dobra, kończmy tę ucztę. Tu zaraz za rogiem swój zakład ma Francesco, kapitalny fryzjer, prawdziwy mistrz. Zrobimy coś z twoją łepetyną. Prócz fryzjerstwa, Francesco para się też krawiectwem. Zamówię ci nowy garnitur.

Kochana Sofia! Ale czy Francesco przyjmie nas w niedzielę?

sophia_loren

§ 1 Responses to pozostałości

Dodaj komentarz