legenda różowa

Egun

Zapytajmy, bo ktoś mógłby nas uprzedzić: kim jest Egun?

egun_no22

Najprościej tę kwestię ujmując – jest Egunem.
Słuszna i prawdziwa to konstatacja.

Postscriptum do wydania drugiego i prawdopodobnie ostatniego

Te kilka tekścików, opublikowanych poniżej, jest swoistą selekcją materiału, który powstał na przestrzeni pierwszych trzech miesięcy roku 2009. Pierwotnie były zamieszczone na nieistniejącym już blogu, który zwał się Ucho Eguna – lub jakoś podobnie.

I ta informacja to jest zasadniczo jedyny powód niniejszej glossy. Ot, tak na wszelki wypadek, bowiem ktoś, kto zna Eguna osobiście (a ma się obecnie ów zając całkiem dobrze) mógłby być zaskoczony rozbieżnością pomiędzy treściami tutaj publikowanymi a dzisiejszą (kwiecień 2011) sytuacją. Niemniej to już zupełnie inna historia.

Koliber Horacy ma problem

Największy problem kolibra Horacego, problem zasadniczy, bazowy, niech mi będzie wolno tak to ująć, stanowiła okoliczność, że Horacy był kolibrem. Mówiąc dosadniej – doskwierał mu fakt, że kolibry są maleńkie. Zatem Horacy był malutki, zaś reszta jego strapień wynikała z tej właśnie bolesnej konstatacji. Właściwie od czasów pisklęcych odczuwał na każdym kroku nieznośną mikroskopijność swej egzystencji. Gdy myślał intensywnie nad swym życiem, dochodził do wniosku, że częściej dane mu było usłyszeć docinki na temat swej nędznej cielesności, niż, dajmy na to, skonsumować tłuściutką dżdżownicę. Wszakże tamta trauma pisklęca była niczym w porównaniu z tym, co spadło nań w wieku dojrzałym. Otóż Horacy zakochał się.

Zakochał się w kangurzycy Wioletce, dorodnej samicy o kształtach iście rubensowskich, przewodniczącej Koła Torbaczy Skaczących Lulufastradencji. Co tam zakochał! Zapałał miłością gwałtowną, wszechogarniającą, nieposkromioną. Stracił, jak to się zwykło mawiać, dla niej głowę. Nie jadł, źle sypiał; oczy zachodziły mu mgłą, zupełnie nieświadomie, tak, że co rusz obijał się o gałęzie, niszcząc pióra, kalecząc dziób. Miłość zawładnęła nim zupełnie, przesłoniła cały świat, życie w przyziemnych aspektach, zepchnęła przyjaciół na plan dalszy, niewidzialny. Już nie był kolibrem Horacym, lecz pulsującą monadą miłości.

Były wszakże chwile (nieczęste, co prawda) gdy Horacy widział swe uczucie w jaśniejszych barwach. Zdarzało mu się to zwłaszcza wtedy, gdy drzemiąc, z półprzymkniętymi oczami, wizualizował sobie fizyczne spełnienie swej miłości. Przebywając zatem ni to we śnie, ni to na jawie, w stanie dziwnego odrętwienia, czuł nieomal, jak wślizguje się do torby Wioletki (kieszoneczki mojej, ja to cudownie intymne miejsce pieszczotliwie nazywał), jak ociera się skrzydełkiem o jej puszyste futro; wyobrażał sobie, jak drażni ją, delikatnie dziobiąc po szyi, potem za uchem… Ach, ależ mu było wówczas błogo! W tych chwilach topił się, rozpływał, mruczał nieznacznie, otwierał dzióbek, pojękiwał. Niestety, trwały te delicje krótko, czar pryskał natychmiast, gdy Horacy pomyślał o gigantycznej dysproporcji ich gabarytów. To przesądzało sprawę, kładło się cieniem, olbrzymim cieniem, na ich związku in spe.

W każdy wtorek po południu Egun świadczył – w formie czystego wolontariatu – fachowe usługi psychologiczne dla mieszkańców Wysp Hebanowych. Nie było tego tak znowu wiele: ot, czasem jakiś seansik, czasem hipnozka czy psychoanaliza. Bez względu jednak na popyt na te usługi, przestrzegał ściśle harmonogramu i – niemal rytualnie – we wtorki około 13-tej otwierał swój gabinet.

W to upalne wtorkowe popołudnie Egun wpatrywał się tępawo w zdobiące wschodnią ścianę gabinetu portrety Zygmunta Freuda oraz Karola Gustawa Junga. Nie, nie chodzi o to, że Egun był wyznawcą ich myśli – tymi, jako i większością wytworów ducha ludzkiego, pogardzał. Kombinował jednak słusznie, że te sędziwe facjaty przytłamszą na swój sposób jego niezbyt rozgarniętych pacjentów, wskażą im właściwe miejsce w hierarchii. Uważał bowiem, że ten, kto sam sobie poradzić nie umie i szuka pomocy u psychoanalityka, nie może być specjalnie bystry. Te rozważania przerwał mu natarczywy dzwonek telefonu.
– Koliber Horacy do pana, doktorze – doleciał do niego skrzeczący głos grubej strusicy, której imienia nie pamiętał. Pełniła tu funkcję sekretarki i mówiąc szczerze, było to jedyne zajęcie, do którego się nadawała. No tak, zapomniałem, ten kurdupel zapowiadał się już w ubiegłym tygodniu, pomyślał Egun, zaś sekretarce odpowiedział:
– Niech wejdzie.
Horacy wpadł do gabinetu i przez pierwsze trzy minuty latał wściekle od ściany do ściany, od drzwi do okna, na to ostatnie zupełnie nie zwracając uwagi, więc co chwilę trzaskał dziobem o szklaną taflę i spływał po niej, niczym kropla wody, lądując na parapecie. Egun patrzył na ten cyrk zrazu z pobłażaniem, po chwili jednak wstał, zasunął okienne rolety i rzekł:
– Słuchaj no, lilipucie, przestań mi tu fruwać po gabinecie, bo pokancerujesz portrety. Zechciej z łaski swojej położyć się na kozetce.
Stanowcze, acz spokojne polecenie dotarło do Horacego: runął na kozetkę. Z kolei Egun zatopił się w skórzanym fotelu za hebanowym biurkiem, obie łapy splótł z tyłu głowy i zamykając oczy, zapytał:
– Zatem co ciebie do mnie sprowadza, kolego?

Horacy otworzył się. Otworzył się, niczym księga albo jak skrzynia pełna tajemniczych bibelotów. Mówił długo, zawile, to wyrzucając z dzioba setki słów jednocześnie, to znów wpadając w dziwaczny milczący letarg. Opowiadał o swoich pisklęcych doświadczeniach, które wdarły się potem w jego życie dorosłe, zwierzał się szczodrze ze swych przemyśleń na temat kruchości ptasiej konstrukcji emocjonalnej, płakał wreszcie, gdy począł roztrząsać swą miłość do Wioletki. Łzy, gigantyczne łzy, wielkości niemal Horacego, obficie rosiły ognistoczerwony dywan w gabinecie Eguna.

Po kwadransie Egun już wiedział, jak pomóc kolibrowi. Horacy leżał wciąż na kozetce, wyczerpany, zaskoczony słowami, które wyrzucił z siebie, choć wcześniej nie śmiał nawet przypuszczać, że jest w stanie wypuścić z siebie tyle intymności. Jednocześnie jednak czuł ulgę i jakąś taką… tak, radość. Nie był już sam ze swym zmartwieniem, powierzył swoją cierpiącą duszę w najlepsze łapy, nic roztropniejszego nie mógł uczynić, doprawdy. A teraz? Miał to już za sobą. I sama już tylko tego świadomość sprawiała, że czuł się pewniej. Jeszcze trochę walczył z nieśmiałością, wstydem i szacunkiem, którym darzył Eguna, lecz w końcu zapytał:
– Co dalej, Egunie?
Ten przeciągnął się dostojnie, jakby dopiero co wytrącony ze snu najgłębszego, wsparł łapy na biurku i przechyliwszy się w kierunku kozetki z Horacym, wycedził:
Quisquis sapienter amabit, vincet.
Egun, zadowolony, wbił widelec w ledwie napoczętą porcję wspaniałej kiszonej kapusty z cynamonem, zalanej szlachetnym czerwonym winem z najprzedniejszych winnic Lulufastradencji.

Egun nie żałował sobie trunków i jadła na weselu Wioletki i Horacego. Wino szumiało mu w głowie, nogi bolały od tańca, był bowiem rozchwytywany na prawo i lewo. Teraz zaś siedział wygodnie na honorowym miejscu przy suto zastawionym stole, uśmiechając się leniwie pod wąsem na wspomnienie komicznego widoku, gdy Horacy fruwał wokół skaczącej w kierunku ołtarza Wioletki. W pewnym momencie dosiadł się do niego borsuk Ignacy, dziś ubrany odświętnie, w pomarańczowy frak i żółty cylinder.
– Jak żeś to zrobił, Egunie, zdradzisz mi? – zapytał Ignac.
– Nie mogę, tajemnica lekarska – odrzekł Egun, po czym soczyście beknął.

Prawie jak Sokrates

Głupi! Jakże ja byłem głupi! Naiwny i bezmyślny, normalnie porażka, żenada! Proszę dopisać potrzebne epitety! Pomyśleć, że rechotałem w duchu, gdy onegdaj stary Giocoletto* przestrzegał mnie, mówiąc:
– Pamiętaj, drogi Egunie, życie nienawidzi jednostronności. Nigdy nie pozwól, by stan euforii lub choćby niejakiego zadowolenia zakłócił ci odbiór rzeczywistości. Strzeż się, by twego umysłu nie przesłoniła różowa kurtyna. Miej na uwadze, przyjacielu, że na każdą łyżeczkę miodu przypada tuzin beczek dziegciu. Możesz się wściekać, nie zgadzać, buntować, lecz tak to już jest, uwierz mi i zaufaj. Moja eksperiencja to podpowiada.

Przyjacielu! Przepraszam, przepraszam najmocniej, znów dałem się zwieść, mając w pogardzie twe mądre rady. Jakże głupi byłem! I jak ja teraz wyglądam w Waszych oczach? Ledwie pozwoliłem sobie na wyznanie, że nie jest przecież tak najgorzej, może nie różowo, ale całkiem znośnie, że to i owo zaczyna się kręcić, tamto układać, no i w ogóle, a tu co… Życie, łapskami Oprawców, sprowadza mnie znów do parteru, rozkłada na łopatki, powoduje, że tracę wiarę. Katastrofa, ale jej rozmiary to moja wina, winienem zachować umysł jasny i trzeźwy.

Obudziły mnie dziś wczesnym rankiem słoneczne promienie, bez trudu przebijające się przez okienne zasłony w naszym pokoju. Nie powiem, było to całkiem przyjemnie, tak sobie poleżeć chwilkę, poprzeciągać się, poziewać i pomyśleć, że nic nie muszę robić. Zatem myślałem sobie o nic-nie-robieniu, ziewając tęgo od czasu do czasu, natomiast poza mną wstawał normalnie kolejny dzień. Nie wiem, jak długo trwało to moje polegiwanie, lecz z letargu wytrąciły mnie strzępy rozmowy Oprawców.
– Taka ładna pogoda, szkoda czasu na siedzenie w domu – dobiegł mnie głos Pani Matki.
– Uhmmmmm – popisał się elokwencją Gruby-Gruby.
– No dobra, idziemy na spacerek. Zbierajcie się.
– Eguuuuunnnnnaaaaaa!
Zadrżałem. Okrzyk Jaśnie Pani nie zwiastował niczego dobrego.
– Co, Księżniczko, masz ochotę zabrać ze sobą na spacerek Eguna? – Pani Matka postanowiła potwierdzić coś, co było przecież oczywiste.
– Kic, kic, kic! – to przesądzało sprawę.

A więc idę na spacer. Przyznam, że jeszcze całkiem nie tak dawno, w czasach, gdy Jaśnie Pani poruszała się ośmiokołowcem, lubiłem takie wyprawy. Musicie bowiem wiedzieć, że często padało na mnie – to znaczy byłem wybierany do uczestnictwa w tych ich całych przechadzkach. Z reguły trafiałem wówczas do takiej wnęki tuż koło fotela głównego pasażera i po kwadransie wszyscy o mnie zapominali. Mogłem więc rozmyślać na świeżym powietrzu, chłonąć widoki i co najważniejsze – miałem święty spokój. Lecz teraz, gdy Jaśnie Pani straciła licencję na ów pojazd, spacery nie należały już do największych przyjemności, głównie przez radykalne zmniejszenie luzu i wygody. Mimo tego, gdy zabawki w naszym pokoju dowiedziały się oficjalnie, że to ja zostałem namaszczony jako towarzysz Jaśnie Pani, dał się słyszeć pomruk niezadowolenia i zazdrości. Dwie głupie lalki, Zdzicha i Zyta, pokazały mi jęzory (zwłaszcza ta Zdzicha to nader pokraczne stworzenie, wierzcie mi), na co odpowiedziałem tym idiotkom stosownym gestem, zginając łapę w łokciu i tak dalej.

Wyszliśmy. Zrazu jeszcze tragedii nic nie zapowiadało. Byłem niesiony, co prawda, w dość ekstremalnej pozycji, bo niemal poziomo, co znacznie utrudniało mi obserwację. No tak, ale to jeszcze byłem skłonny puścić w niepamięć. Zaczęło się trochę później. Ogromna kałuża, w której odbijały się ochoczo promienie marcowego słońca, stanęła nam na drodze. Normalnie wystarczyłoby ów akwen obejść i po krzyku. Nie, nie, za dużo chyba wymagałem.
– Kąpać! Egun kąpać! – szyderczy, złowrogi wręcz uśmiech zakwitł na twarzy Jaśnie Pani.
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, już wylądowałem w kałuży. Całe życie stanęło mi przed oczami, a dusza moja poczęła wznosić się ku gardłu. Nie mogłem oddychać, poczułem, że jakoweś lodowate imadło zacisnęło mi się na karku, a mym upokorzonym ciałem jęły wstrząsać dreszcze, zaś oleista ciecz skleiła mi powieki: nic nie widziałem. Gdy się ocknąłem, udało mi się skonstatować, że wyciągnięto mnie już z kałuży.
– Księżniczko, ładnie to tak męczyć tego biednego króliczka? – strofowała Jaśnie Panią Pani Matka.
– Daj spokój, skubaniec i tak jest już mokry, więc niech się jeszcze trochę mała pobawi – Gruby-Gruby stanął w obronie Księżniczki.

No to sobie chwilę popływałem. Było mi już wszystko jedno, nawet zabiegi zaserwowane mi przez Księżniczkę w pobliskim błocie nie sprawiły, bym poczuł coś więcej, niźli jedno wielkie, niezmierzone upokorzenie. Zapewniam Was, że ból fizyczny, którego przecież doświadczyłem, doświadczyłem w nadmiarze, jest niczym wobec tego potwornego uczucia, które mnie wypełniło, zalało, stało się na moment mną. Nawet nie będę próbował ująć TEGO w słowa, bo przegram ze łzami. Po raz już któryś, mówiąc nawiasem, dzisiaj.

Myślicie jednak, że to był koniec mej kaźni? O, nie! Gdyśmy wrócili, Pani Matka z miejsca kategorycznie oświadczyła:
– A teraz Egun idzie się kapać. Ale tak naprawdę, Księżniczko, porządnie. Do pralki.
Wybuchnęli śmiechem, rozbawieni, a ja zemdlałem.

Najgorszy jednak był moment, gdy – śmierdzący jakimiś proszkami – przekraczałem próg naszego pokoju. Dziesiątki par oczu, w których odnajdywałem przede wszystkim pogardę, wpatrywało się we mnie. Pierwsza nie wytrzymała Zyta. Padła, jakby rażona piorunem, na podłogę, chwyciła się za brzuch i tarzając się po dywanie wyła wprost ze śmiechu. A za nią, jak kostki domina, poszli następni. Naszym pokojem zawładnął rechot. Stałem sam jak palec i myślę, że gdyby ktoś życzliwy podsunął mi wówczas cykutę, bez wahania łyknąłbym ją, niczym strudzony wędrowiec na pustyni wodę.

Projekt EE**, oto moja ostatnia nadzieja. Odzyskam twarz i dobre imię, zobaczycie. Inaczej nie może być.

* – Egun, jak łatwo się domyślić, cierpi na schizofrenię, takie przynajmniej krążą przypuszczenia; rzeczony Giocoletto to domniemany bajarz, który pomieszkiwał na Lulufastradencji i był kronikarzem przewag Eguna;
** – Projekt EE – czyli pewna koncepcja, o której bliżej nie powiemy, zwana Ewakuacją Eguna.

Pierwsze poskromienie Mendozy

Dzień wstawał niespiesznie. Najpierw fiolet tańczył z karmazynową czerwienią na firmamencie, długo ćwicząc, jakoby cyzelując rozliczne układy, figury. Potem z wolna – początkowo blade, z czasem zaś nabierające intensywności – słoneczne promienie jęły przebijać barwną powłokę, spowijającą wczesny poranek. Wkrótce nabrały mocy, uderzając światłem we wszystko, co znalazło się w zasięgu ich oddziaływania. Krople porannej rosy dostojnie dojrzewały na soczyście zielonym listowiu, pachnącej trawie oraz pąkach i dzwonkach kwiatów. Gdzieniegdzie któraś decydowała o końcu swego żywota w dotychczasowym kształcie, odrywając się od miejsca swych narodzin – opadała. Lulufastradencja budziła się.

Egun jako pierwszą uniósł lewą powiekę. Odkryte oko poczęło pracować – na tyle sprawnie, na ile pozwala ów moment, chwilę po przebudzeniu. Minął dobry kwadrans, nim oko prawe zagrało analogicznie, z tą wszakże różnicą, że mając przetarty szlak, radziło sobie nieco lepiej. Lecz to nie oczy otrzymały najmocniejsze bodźce. Zrazu Egun pomyślał, że to zabytkowy, hebanowy żyrandol przegrał z czasem i kornikami, lądując na podłodze. Potem doszedł do wniosku, że sąsiednią Misserable wstrząsnęła kolejna erupcja Bellehoniusza – jedynego wulkanu Wysp Hebanowych. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że diagnozował błędnie. Ktoś pukał do drzwi. Właściwie nie tyle pukał, co walił, trzaskał, łomotał. Resztki snu spłynęły z Eguna.

Jeżeli potraficie dokonać personifikacji strachu, mogę Wam pogratulować. Jakkolwiek jednak by ona nie wyglądała, taki eksperyment byłby teraz zbyteczny. Borsuk Ignacy, który stał w otwartych na przestrzał drzwiach rezydencji Eguna stanowił obecnie strach w najczystszej postaci. Strach straszliwy, porażającą bojaźń, zatrważającą trwogę; każde z osobna i wszystko naraz. Jedno oko (lewe, zdaje się) Ignaca podeszło niemal pod prawe ucho, drugie z kolei przedostało się prawie na czubek łba, a każda ze źrenic fruwała chaotycznie, z zawrotną prędkością. Futro miał mokre, niczym portowy szczur – krople zimnego, cuchnącego potu borsuczego szkliły się przeraźliwie wyraźnie. Rzekliśmy, że Ignacy stał w egunowych drzwiach? Korekta: nie stał, a trząsł się raczej, wił albo – co może najlepiej to zobrazuje – drgał całym sobą.
– Eoooooogeeeeeebbbbbzzzz… Weeeeeeeesssslll – wydobyło się z paszczy Ignacego.
Egun znał ten motyw, wiedział, co w takich przypadkach należy czynić. Podszedł do stojącej pod oknem komody, wysunął trzecią (licząc od góry) szufladę i wydobył z niej słusznych rozmiarów młotek, zwieńczony gumowym obuchem. Nie zastanawiając się długo złapał borsuka za gardło i pacnął go solidnie młotkiem po łbie – raz, drugi, trzeci.
– Eggguuuudderrrfrfff – Ignacy starał się usilnie przemówić.
Pac, pac, pac – Egun powtórzył serię.
– Egunieeeee, ratuj! Pomocy! – wydusił w końcu Ignac, co oznaczało, że terapia przyniosła oczekiwany skutek.
Egun odłożył młotek z powrotem do szuflady, spojrzał przenikliwie na borsuka, po czym usiadł wygodnie w drewnianym fotelu usytuowanym pod ścianą, którą zdobił ogromny konterfekt z jego podobizną. Łokcie umiejscowił na kolanach, splótł łapy i wsparł na nich brodę.
– A teraz spokojnie i po kolei – rzekł.

Ignacy jakoś pokonał – chociaż lepiej będzie, jeśli powiemy: opanował – początkowy strach, nieposłuszeństwo narządów mowy i wszystko inne, co jeszcze przed chwilą tak go paraliżowało. Nie mówił może najprecyzyjniej, powtarzał się, kluczył, błądził i zacinał. Momentami ślina ciekła mu z pyska, to znów musiał przysiąść, by złapać oddech. Ale mówił, Egun zaś słuchał ospale, jakby od niechcenia. Przymknął nieco oczy; o tym, że mimo wszystko jest tu obecny nie tylko duchem świadczył tylko trzask miażdżonych liści prześwietnie zielonej sałaty, po którą sięgał co czas jakiś do srebrnego półmiska, umiejscowionego na niewielkiej półce tuż pod portretem. Wreszcie, gdy borsuk dobrnął do końca swej opowieści i wyczerpany do cna osunął się niemal nieprzytomny na podłogę, dysząc głośno niczym rozregulowana lokomotywa, Egun uniósł brwi, poruszył wąsikami i powiedział:
– Aha.

Sytuacja nie wyglądała różowo. Chociaż, naturalnie, nie wydarzyło się też nic takiego, co mogłoby zaskoczyć Eguna. Co to, to nie! Po Lulufastradencji grasował Mendoza. Siał strach i spustoszenie; każdy jego krok niósł ze sobą określoną porcję dewastacji, paniki oraz trwogi. Ptactwo opuszczało w popłochu gniazda, ryby wyskakiwały z morza i jezior, ewakuując się bezmyślnie. Na polanach zaroiło się od zlęknionych lulufastradeńczyków, którzy opuszczali domostwa bez ładu i składu, gromadząc się w chaotycznych skupiskach. Powietrze przeszywał jeden ogromny pisk przerażenia; wzbierał, pęczniał, z każdą chwilą grożąc niekontrolowaną eksplozją. No tak, coś z tym trzeba było zrobić.

Tak czy siak, spokój Eguna został zmącony, a plany na ten poranek należało odrobinę skorygować. Fakt ten najbardziej zabolał Eguna: miał przecież zamiar wygodnie zalec w ogrodzie, na swoim nowym hamaku i oddać się bez reszty lekturze Traktatów Zajęczych (taki zbiór najważniejszych rozpraw z erystyki w zajęczej historii) w nowym, ambitnym przekładzie. Spojrzał jednak z ukosa na Ignacego i choć groźnie zmarszczył brew, litość wyparła gorycz. Mruknął jeszcze pod nosem:
Noblesse oblige – po czym sięgnął po telefon.

Jakiś czas pracował: słowa, słowa, trochę stukania na klawiaturze telefonu. W międzyczasie przerwa na konsumpcję młodej kapusty, potem znów kilka połączeń – rozmowy, polecenia, instrukcje. Wreszcie wszystko było gotowe, to znaczy powstał plan.

Około południa Mendoza został schwytany. Dwa hufce kretów wykopały potężny dół – w sam raz taki, by pomieścił Mendozę, uformowany jednak w taki sposób, by nie miał w nim swobody ruchów. Zastęp bobrów przygotował odpowiednią ilość gałęzi i konarów, którymi zamaskowano pułapkę. Następnie jedna z najbardziej dorodnych loch na Wyspach Hebanowych, ściągnięta specjalnie na tę okoliczność z Natestranii, piękna i odważna Benita wystąpiła w roli przynęty, czy też, jak ujął to sam Egun – wabika. Sprowokowany widokiem i cudownym śpiewem Benity Mendoza ruszył za nią, lecz jego wędrówka nie trwała długo. Tuż za Kakaowym Zagajnikiem runął z przeraźliwym krzykiem wprost do dołu-pułapki. Jęczał, sapał, groził, klął straszliwie – tylu wyzwisk jednocześnie niebo nad Lulufastradencją chyba jeszcze nie uświadczyło. Egun polecił kretom zasypać dół do połowy lepkim błotem, zaś Mendozie postawił jednoznaczne ultimatum: albo natychmiast zamilknie, albo każe zasypać pułapkę do końca. Poskutkowało. Egun poczuł, iż morzy go sen. Oznajmił, że udaje się na krótki odpoczynek. Mendoza czekał na wyrok i karę.

Późnym wieczorem Seledynowa Polana, centralny plac Rumianego Lasu, zaczęła się systematycznie wypełniać. Z różnych stron Lulufastradencji, a nawet z sąsiednich wysp, nadciągała zwabiona wyczynem Eguna publika. Gdy zaszło słońce, tłum był tak wielki, że łap i skrzydeł nie szło wyprostować. Nawet korony szczelnie oplatających Seledynową Polanę hebanowców okupowane były przez stworzenia wszelkiego rodzaju. Zewsząd dochodziły szepty, słowa podziwu oraz dywagacje – roztrząsano, jaki los czeka Mendozę. Gdy zjawił się Egun, ciżba umilkła. Tysiące oczu patrzyło z uwielbieniem na swego bohatera. Ten zaś, niesiony tą admiracją, jakby płynął wśród nich, unosił się, lewitował. Wreszcie przystanął na środku polany, wskoczył na drewniany piedestał i uniósł łapę, potem zaś skinął gdzieś, w sobie tylko znanym celu. Przez tłum przebiły się dwa potężne szympansy, taszcząc ze sobą jeszcze potężniejszy pręgierz. Zainstalowały go fachowo w dobrze widocznym miejscu, następnie zaś para nosorożców wciągnęła klatkę, w której uwięziony był Mendoza. Szympansy już dzierżyły w rękach skórzane pejcze. Oto, co czekało Mendozę. Publiczna chłosta.

Gdy już było po wszystkim, a Mendoza został odtransportowany poza terytorium Archipelagu, Egun zaległ zmęczony w swoim łożu. Już, już miał odejść w objęcia Morfeusza, gdy usłyszał delikatne stukanie w szybę. Uchylił okiennicę, w której ujrzał borsuka Ignacego. Spojrzał nań wzrokiem tyleż sennym, co zniesmaczonym. Pysk Ignacego wyrażał w tym momencie jedną wielką, niczym niezmąconą apoteozę.
– Powiedz mi, Egunie, jak ty to robisz? – zapytał borsuk.

Wyspy Hebanowe

Czy potraficie odpowiednio zmrużyć oczy? Chodzi o to, by przymknąć je wystarczająco mocno, tak, by powieki opadły dostatecznie, acz nie do końca. Gdzieś między rzęsami musi pozostać prześwit, dający jeszcze jako taki podgląd. Zmrużcie więc wasze oczy według tej instrukcji i spójrzcie w okno, najlepiej nasłonecznione, oświetlone. Ujrzycie wówczas lazurowe gwiazdy, skonstruowane z gry światła, cieni i imaginacji. Potraficie tak? Ufam, że dacie radę. A nawet jeżeli wam się nie uda, wyobraźcie sobie, że się wam powiodło. Mrużcie i patrzcie. Niechaj ukażą się wam lazurowe gwiazdy. Widzicie je, tak?

Widzicie, wierzę w to głęboko. Skoro tak, bez trudu powinniście ujrzeć również morze, widziane z lotu ptaka oraz najpiękniejszy z pięknych archipelagów – Archipelag Wysp Hebanowych. Siedemnaście wysp otoczonych przez Morze Lefaradyjskie. Gdy kontemplować będziemy ów widok, naszą uwagę przykują przede wszystkim takie właśnie gwiazdy, lazurowe, których bilionami mieni się krystalicznie czysta woda wokół Archipelagu – teraz nie trzeba przymykać nawet oczu, lecz otwierać ich też nie musicie. Widzimy to wszystko z lotu ptaka, ale pora już, by z wolna zacząć opadać w kierunku Wysp Hebanowych. Bliżej morza i wysp, bliżej, jeszcze bliżej. Blask wody, woń flory – uderzają w oczy (mimo pół-przymknięcia) i nozdrza, a wokół nadal feeria gwiazd – lazurowa iluminacja. Jeszcze bliżej morza i wysp, bliżej, bliżej… Wyciągnijcie ręce ku morzu, a z pewnością poczujecie już bryzę; nadstawcie uszy – oto ptactwo tutejsze podrzuci wam melodię, jakiej dotąd nie słyszeliście nigdy. I pozostanie ona w waszych głowach już na zawsze. Bryza rozwiewa włosy, sól ukryta w kroplach tryskających z lazurowego akwenu spływa po policzkach: już jesteśmy blisko, bardzo blisko. Proszę, otwórzcie teraz oczy.

Oto więc Wyspy Hebanowe. Siedemnaście wysp, jako się rzekło. Różnej wielkości, nad każdą dominuje inna barwa. Jednak najpiękniejszą z Archipelagu Wysp Hebanowych jest Lulufastradencja – ani największa, ani najmniejsza, po prostu: najpiękniejsza. W centralnym jej punkcie, w północno-wschodniej części Lasu Rumianego, mieszka Egun – wspaniały zając, altruista, duchowy przywódca miejscowej społeczności, mędrzec, doradca i powiernik.

Nietoperz i dwie świnie

Trzymajcie mnie! Normalnie mnie trzymajcie! Co za ludzie! Z drugiej wszakże strony, no właśnie: ludzie – czemu tu się więc dziwić. Już sam nie wiem – śmiać się, kląć czy płakać? Ale po kolei.

Oprawcy usiedli wczoraj po południu w trójkę na dywanie w naszym pokoju i ci starsi jęli wymyślać rozmaite zabawy Jaśnie Pani. Mnie usadowiono tuż obok, bym, jak zazwyczaj, znajdował się pod ręką Jaśnie Pani. Inwencji i zapału starczyło im na kwadrans. Po tymże okresie skończyło się to wszystko dla mnie tak, jak kończy się z reguły. Otóż znalazłem się w pozycji à la nietoperz – Jaśnie Pani trzymała mnie kurczowo za nogi i miarowo mną potrząsając (wydawała przy tym zupełnie niezrozumiałe dla mnie okrzyki) zapoznawała moją czaszkę z charakterystyką podłogi. Sam się dziwię, że w takiej sytuacji – ten nietoperz to naprawdę najmniejsze zmartwienie – znalazłem w sobie dość sił, by z należytą koncentracją rejestrować to, co działo się wokół mnie. Na szczęście my, zające, jesteśmy znane ze sporej podzielności uwagi.

Tymczasem starsi Oprawcy, najwyraźniej zadowoleni, iż Jaśnie Pani znalazła sobie odpowiednie zajęcie, zabawiali się rozmową.
– Tak się właśnie zastanawiam, jak woła się na zająca – Pani Matka, jakby zainspirowana widokiem akrobacji ze mną w roli głównej, zasygnalizowała problem.
– E, jakoś tam się chyba woła – odparł Gruby-Gruby.
– Poczekaj, poczekaj. Niech no chwilę pomyślę.
– To myśl.
– No właśnie myślę, ale mi przeszkadzasz.
– Nie przeszkadzam, tylko zachęcam.
– Dziękuję za taką zachętę. To już wolę bez wsparcia.
– Myśl, myśl, nie przeszkadzaj sobie.
– Ja sobie nie przeszkadzam, to ty mi przeszkadzasz.
– No dobra, pardon.
– Nie przeszkadzaj.
Pardon. A tak na marginesie, masz coś? Wpadło ci coś pod kopułę?
– No właśnie nie. Nie bardzo. To znaczy ustaliłam, jak się woła na psa, świnię, kota, konia, krowę, owcę, kurę, świnię, gęś i kaczkę. Myślałam też o nutriach. No wiesz, o czym mówię.
– Tak. Tylko że świnię dwa razy ustaliłaś – skonstatował Gruby-Gruby.
– Co ty bredzisz?
– No dwa razy świnię wymieniłaś.
– Tak? Myślisz, że to coś znaczy?
– Nie mam pojęcia.
– Cicho… Mam! – triumfowała Pani Matka.
– Dawaj! – podchwycił Gruby-Gruby.
– Cicho!
– Tak jest!
– No więc wydaje mi się, że to było jakoś tak: traś-traś-traś albo taś-taś-taś. W każdym razie jakoś tak to szło. Mówi ci to coś?
– Niewiele.
– A może truś-truś-truś?
– Już lepiej. Przynajmniej brzmi lepiej.
– A może – pi-pi-pi?
Nie wytrzymali. Spojrzeli na siebie i wybuchnęli perlistym śmiechem. To mnie poniekąd wybawiło. Jaśnie Pani wypuściła mnie z rąk, zainteresowana niezwykłym a donośnym rechotem. Wpatrywała się chwilę w te dwie wykrzywione nienaturalnie facjaty, kontemplując, zdaje się, przez moment ów widok, po czym dołączyła do nich, tarzając się z radości po dywanie.

Byłem wolny. Teoretycznie i chwilowo. Nieco ochłonąłem. Teraz, gdy podzieliłem się z Wami tą historią, odczuwam na przemian litość i pogardę. Głupcy! Nie wiedzieli! Nie wiedzą! A przecież to oczywiste. Do mnie należy zwracać się per Panie Egunie.

O mały włos (Tosia)

To niepojęte. Doprawdy niepojęte! Piszę w największej konspiracji (wspominałem o tym?), kamufluję się, jak mogę, a dziś już, już wydawało mi się, że wpadłem. To znaczy był taki moment, że pomyślałem, iż mnie przejrzeli. Dziwne.

Przypadkiem podsłuchałem dziś poranną rozmowę Oprawców. No, nawet nie tyle podsłuchałem, co po prostu usłyszałem. Powinniście wiedzieć, że oni nie traktują mnie specjalnie poważnie, sądzę wręcz, że mnie lekceważą i nie mają o mnie najlepszego zdania. W związku z tym specjalnie się w mojej obecności nie krępują.
– Pamiętasz tę gumową świnkę? – zapytała Pani Matka, gładząc w zamyśleniu palcem grzbiet Mietka.
– Którą? Tę pomarańczową, co zginęła latem? – Gruby-Gruby starał się sprecyzować pytanie.
Matko jedyna! Rozmawiają o Gummiakach! Zaraz się wyda, co zrobiłem z Mireczkiem! Domyślacie się pewnie, co w tamtej chwili się ze mną działo. Całe moje biało-różowe futerko przeszył potężny dreszcz; dobrze, że jeszcze mam to futro, bo inaczej pewnie krople zimnego potu, którym wówczas się oblałem, zaczęłyby kapać na podłogę, co z kolei niechybnie zwróciłoby uwagę Oprawców. A lepiej, by wtedy nie widzieli wyrazu mojego pyska! O nie! Raz jeszcze zadrżałem, po czym zamarłem, z niepokojem oczekując, co nastąpi dalej.
– No właśnie o nią mi chodzi. Zastanawiałam się ostatnio, jak ona, bidulka, miała na imię.
– Też coś, jeszcze tylko tego by brakowało, żebym miał pamiętać imiona wszystkich zabawek.

Odetchnąłem, a mój strach zaczął przeradzać się teraz w złość. No proszę, to ja tu cierpię codziennie, głoduję, znoszę niewygody, a oni debatują sobie o głupim imieniu jakiejś głupiej świni. Jakby nie mieli ważniejszych problemów. Jeżeli miałem dotąd jakieś wątpliwości co do słuszności mojej akcji z Mireczkiem, to opuściły mnie one w tym momencie definitywnie. Niewdzięcznicy!

Pani Matka, zorientowawszy się, że w osobie Grubego-Grubego nie znajdzie wsparcia, z prośbą o pomoc w ustaleniu tożsamości zaginionej pół roku temu gumowej świnki zwróciła się do Jaśnie Pani:
– Księżniczko, pamiętasz może, jak miała na imię ta mała gumowa świneczka?
– Chrum, chrum! – odkrzyknęła, najwyraźniej zadowolona z udzielonej odpowiedzi Jaśnie Pani.
– Eeeee, chyba nie – Pani Matka nie podzieliła jej entuzjazmu.

Już prawie zdążyłem zapomnieć o tej sprawie, pochłonięty swoimi codziennymi zajęciami, gdy wczesnym wieczorem Pani Matka, wychodząc z łazienki z ogromnym ręcznikiem na głowie, zawołała podniecona:
– Już wiem! Przypomniało mi się! To była Antonina! Tosia! – twarz Pani Matki promieniała.

Dobrze, dobrze, już kończę. Widzicie więc, że cała ta historia zakończyła się dla mnie szczęśliwie. Na dodatek udało mi się ustalić to, czego ostatnio nie mogłem sobie przypomnieć – to znaczy już wiem, jak ta świnia miała na imię.

Ale nie sądzę, by ta wiedza była warta moich nerwów.

Adieu, Mireczku!

W naszym pokoju mieszka wiele zabawek. Właściwie to nikt chyba nie zna dokładnych rozmiarów naszej populacji. Tak naprawdę – choć wiele o tym myślałem – do dziś nie wiem, jaką drogą, jakim sposobem one się rozmnażają. Na pewno nie tak, jak robimy to my, zające. Pewnie przyjdzie czas, że poznacie co ciekawsze indywidua – także po to zacząłem tu pisać, by przedstawić moich współlokatorów. Dziś jednak powiem parę słów o jednym takim baranku, pożal się Boże, Mireczku.

Musicie wiedzieć, że przez długie miesiące to ja byłem pupilem Jaśnie Pani. To ja miałem we wszystkim pierwszeństwo, trafiały mi się najlepsze miejsca, zyskałem wiele przywilejów. Zachowując wszelkie proporcje, żyło mi się znośnie, momentami nawet całkiem nieźle. Do chwili, gdy Jaśnie Pani wpadł w oko Mireczek.

Mireczek to pospolity baran, jeden z sześcioraczków Gummiaków. Z tymi Gummiakami to w ogóle ciekawa sprawa – choć są rodzeństwem w tym samym wieku, każde z nich jest innego gatunku. Nie rozumiecie? Już tłumaczę. Otóż rodzeństwo Gummiaków to prawdziwa mozaika, swoisty wybryk natury, taki zwierzęcy miszmasz. Wspomniałem, że jest ich sześcioro? Było – teraz ostała się ich tylko czwórka. Mamy tu więc psa Azora, konia Mietka, osła Bolka oraz najgorszego z nich – barana Mirka. Były jeszcze krowa Matylda (zaginęła na mieście i dotąd nie wróciła) oraz świnia, której imię już wyleciało mi z głowy – ta z kolei dała nogę latem gdzieś w Puszczy. Kręcicie z niedowierzaniem głowami? Ha, ha, to pestka, w naszym pokoju nie takie sprawy są na porządku dziennym. Ale o tym może kiedy indziej.

Powtórzę raz jeszcze – baran Mireczek to najgorsza kreatura. Właściwe, choć urodził się baranem, bliżej mu do żmii. Małe to, gumowe, zazwyczaj brudne. A jakie podstępne! Nie wiem, doprawdy, co takiego w nim jest, że zawrócił Jaśnie Pani w głowie. I najgorsze, że nie wiem nawet, jak doszło do tego, że zajął moje miejsce. Normalnie może i tolerowałbym łachudrę, gdyby tylko siedział cicho. Jednak strącił mnie z piedestału, zepchnął na bok – a tego znieść nie mogłem. Nie byłem w stanie już dłużej słuchać tych czułych okrzyków, znosić tego głaskania, zwłaszcza, że do tej pory tak traktowano mnie. Czy wyobrażacie sobie, że koleś wywalił mnie nawet z łóżka Jaśnie Pani? Rozumiecie więc chyba, co musiałem czuć w takiej sytuacji.

Nie wytrzymałem. Którejś nocy wziąłem Mireczka za gumowy łeb, zatkałem mu paszczę, żeby nie wrzeszczał, związałem skubańcowi kopyta fioletową wstążką Zyty i schowałem w najmroczniejszym zakątku naszego pokoju. Adieu, Mireczku!

Nazajutrz od samego rana z naszego pokoju rozlegały się niespokojne pokrzykiwania:
– Baran! – wrzeszczała żałośnie Jaśnie Pani.
– Gdzie się podział Mireczek? – wtórowała jej Pani Matka.
Niepokój wzrastał z każdą godziną. Późnym popołudniem Pani Matka westchnęła:
– Ojejku.
Gruby-Gruby, do którego skierowane było to westchnienie, nie zareagował.
– Ojejku – Pani Matka nie dawała za wygraną.
Nadal bez echa.
– Ojejku! – przeraźliwie krzyknęła wreszcie Pani Matka.
Gruby-Gruby podniósł głowę znad parującego talerza, z którego dosłownie wylewało się spaghetti, obficie zlane sosem pomidorowym.
– Stało się coś? – flegmatycznie zapytał. Wokół jego ust zakrzepła czerwona skorupa sosu.
– Mireczek zaginął!
– Jaki znów Mireczek?
– Ba-ra-nek! – wycedziła gniewnie Pani Matka.
– Barana! – wsparła ją Jaśnie Pani.

Ha, ha, Mireczek zaginął. Pyszne! Zaginął, dobre sobie! On był za głupi nawet na to, żeby zaginąć. Schowałem dziada bardzo dobrze. Doskonale, można powiedzieć. Tak doskonale, że nie wiem, gdzie go ukryłem. Po prostu nie pamiętam. Musicie wiedzieć, że my, zające, pośród licznych cnót mamy tę wadę, że nasza pamięć jest dobra, ale krótka. Żałoba po Mireczku nie trwała długo, co świadczy o tym, że nie tylko zające posiadają pewne wady. Tymczasem z biegiem dni zacząłem wracać do łask, odbudowywać swą pozycję. Jeśli tak można powiedzieć o niewesołym losie biało-różowego zająca. No dobra, to chyba tyle. Ale przyznacie, że tego całego Mireczka załatwiłem na cacy, co?

Dodaj komentarz