Łza

19 lutego 2020 § Dodaj komentarz

Spadł deszcz, kolejny, spodziewany, kolejny deszcz tej wilgotnej zimy, która, na dobrą sprawę, nie nastąpiła jeszcze, a już przekształciła się nieledwie w przedwiośnie. Krople spływały po szybie dostojnie, rzekłbym nawet – łagodnie; winiarnia Pod Fałszywym Imieniem o tej porze niespecjalnie tętniła życiem, no cóż, prawdę mówiąc, poza nami i obsługą nie było nikogo.

– Wczoraj przeszył mnie niewiarygodny smutek; jak wiesz, chyba mówiłam tobie kiedyś, niezwykle rzadko wracam do lektury tych samych książek, w zasadzie nie wracam nigdy – mówiła E. nie patrząc na mnie; jej wzrok błądził gdzieś wokół kieliszka, niemalże pustego w tej chwili, na szkle wyraźnie odcisnęły się ślady jej różowej szminki. – Wtopiłam się wieczorem w Panią Bovary i gdzieś tak na stronie sto osiemnastej, tak, na pewno na sto osiemnastej, otóż uświadomiłam sobie wówczas, że to ostatni raz w moim życiu, kiedy czytam sto osiemnastą stronę Pani Bovary, ostatni raz w moim życiu, kiedy palcami i wzrokiem ślizgam się po tej stronicy.

Padało; chciałem powiedzieć, że czas się nigdy nie kończy, ale milczałem, po policzku E. spłynęła mała, błyszcząca w ciemniejącym już wnętrzu winiarni Pod Fałszywym Imieniem łza.

Padało i to było chyba dobre, na tyle dobre, na ile dobry może być smutek.

Jeszcze o „Traktacie”

11 lutego 2020 § Dodaj komentarz

Traktat Wittgensteina jest dziełem niezwykłym. Jego tezy są w swej surowej lakoniczności tym dla filozofii, czym wierchy dla taternika: nieustannym wyzwaniem, by wznieść się po nich na pułap, którego same sięgają. Takie dzieło powstaje przez zryw myśli, na jaki człowiek może się zdobyć raz w życiu. Niewiele ich też powstało”.

Bogusław Wolniewicz, O „Traktacie”, w: Ludwig Wittgenstein, Tractatus logico-philosophicus, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1997, s. XXXVII.

Były multiinstrumentalista wdziera się u schyłku nocy

4 lutego 2020 § Dodaj komentarz

Kiedy tak zmrużę oczy, bywa, się zdarza, kiedy je zmrużę, twoje pończochy błyszczą, niczym zroszone rosą, za moment znów jawią się niby inkrustowane liśćmi minionej jesieni, tak, wspominam tę wilgoć w powietrzu (początek, sądzę, że pozwolę sobie sądzić, otóż początek dobry jak każdy inny; potem wszakże nie będzie specjalnego piętrzenia, ot, tyle, co od świtu do zmierzchu, zwłaszcza w lutym, tyle, co od narodzin do śmierci, szczególnie w lutym, względnie, przy odrobinie wysiłku, względnie, tak – à rebours); zarazem poranny zapach wydarty z przeszłości, długo walczyłem, zmagałem się, odnajduję ślady zaprzeszłej melodii w tym mrocznym tu i teraz, w tym rozpychającym się dziś, posępne notatki, ich długie cienie, astenia natury dość ogólnej, by tak rzec – pleonazm; trzeba, wypada oddzielić życie od życia.

W szumie oddechów, w ciemnościach lutego, przyjaciela odmętów grudnia, pada imię tamtego (były multiinstrumentalista), wypływa z twoich ust, zapewne przez niedopatrzenie, przez nocną nieuwagę, jednak pada, wyszeptane, przy akompaniamencie szelestów pościeli, przechwycone w tej ciszy (intercepcja), co, być może, a nawet – zapewne, co, wolałbym, żeby się nie stało; były multiinstrumentalista, w lutym, w ciemności, były multiinstrumentalista gasi ciszę, kurtyna, były multiinstrumentalista na twoich ustach, patrzę na ciebie, proszę ja ciebie, o kilka oddechów zaledwie od świtu, jak się zdaje, o kilka szelestów przed wyjściem z mroku, życie od życia, życie po życiu, jakoś, patrzę na ciebie, jakoś, pozwól mimo wszystko, że zostanę, tak.

/zdjęcie: Tommy Ingberg/

Where Am I?

You are currently viewing the archives for Luty, 2020 at 3 ucho.