Marzec? Marzec
10 lutego 2016 § Dodaj komentarz
Powiedziałem: ostrożnie stawiaj stopy w tym śniegu; śniegi stopniały, sucho jest, pusto, odpowiedziała. Ostrożnie stawiaj stopy, nadal, nie zawsze będziesz przy mnie, w powietrzu czuć już marcowe dymy, marcowe migdały, miętę wczesnego marca; jest przecież tyle miejsc, których pragniesz, tyle miejsc, które pragniesz odwiedzić, beze mnie. I tak cię odnajdę, wyszeptałem, w chmurze patosu marca cię odnajdę, w sumie wszystkich wiatrów przedwiośnia wypatrzę.
Gdzie ten śnieg?
5 lutego 2016 § Dodaj komentarz
Bez otwartego przewodu nie opuścisz murów gimnazjum, powiedział przypadkowo napotkany na przystanku tramwajowym starzec; nawet nie ta prognoza stanowiła największe zaskoczenie i nie fakt, że starzec jako żywo przypominał homunkulusa – niemalże szok wywołała świadomość, że mógłbym policzyć wszystkie jego włosy, sterczące niczym druty w kłębku wełny. Odwróciłem się z niejakim niesmakiem; przeszyła mnie wilgotnym od łez spojrzeniem. No gdzie ten śnieg, zapytała, nie kryjąc pretensji, gdzie śnieg; wstrząsnęło mną wzruszenie.
***
Kwadrans przed szesnastą czerwone słońce, właściwie jego ostatnia kropla, przelewająca się ospale, jakby niechętnie, a może zwlekająca z premedytacją – ostatnia kropla słońca zniknęła gdzieś tam na horyzoncie; zaraz potem Niezbaniewice szarzały, a później już tylko ciemność.
Cyklamen siedział w skórzanym fotelu, rozpostarty niedbale; oczy miał półprzymknięte, ale nie spał: naciągnięta na szyi skóra, w miejscu, gdzie sterczy grdyka, raz po raz pulsowała; najwyraźniej Cyklamen był pijany. Ocknął się nieco; jakże piękna jesteś, Wiolu, powiedział, no, wyszeptał raczej. Wiola jakby w ogóle na ten komplement – w sumie to miał być chyba komplement – nie zwróciła uwagi; Horst i Czwarty znów się spóźniają, ale to do nich podobne, stwierdziła, cóż począć, wygląda na to, żeśmy sami na razie tutaj. Nagle odwróciła się w stronę okna, jej piękne duże oczy błysnęły, uśmiechnęła się; wszystkiego dobrego Państwu życzę, powiedziała głosem słodkim niczym kompot z truskawek.
/zdjęcie – Bogdan Łopieński, Zaloty na ławce, 1959/
Do nieba wpuśćcie!
5 stycznia 2016 § Dodaj komentarz
Mam czternaście lat: udo fryzjerki, zupełnie uroczej fryzjerki, lat, tak na oko, dwadzieścia pięć, udo fryzjerki, w której postaci wszystko wydaje mi się pełne i doskonałe, a więc to udo tej pięknej fryzjerki ociera się o moje ramię, a ja jestem u bram nieba, chyba siódmego nieba, bliski jestem euforii, puk-puk, wpuśćcie mnie, fotel cierpliwie przyjmuje moje podrygiwania, podobnie zresztą jak bogini dzierżąca w cudownych dłoniach niezwykle ostre nożyczki; podłoga zakładu fryzjerskiego ma wzór szachownicy i gdzieniegdzie da się dostrzec niezmiecione kępki włosów.
Mam lat tyle, ile mam: dajcież niebo, no gdzież tam siódme, pierwsze z brzegu, dajcie, puk-puk, ale tu się nie puka, choć chce się nadal nieba, pierwszego z brzegu nieba, nawet, jeśli miałoby dzielić wąską i ciasną granicę z piekłem, pierwszym i jedynym piekłem, bo innego nie ma, puk-puk, daremne rytuały, tu się nie puka, tutaj wchodzi się samemu, na własną odpowiedzialność, bez ewentualnego alibi w postaci braku eksperiencji; drzwi z głuchym łoskotem zatrzaskują się za mną.
Och, nadal chce się nieba, niechby i w formie uda urodziwej fryzjerki.
/zdjęcie – Tadeusz Rolke/
Lipiec i inne tęsknoty
2 lipca 2015 § Dodaj komentarz
Widzę te dni lipca jako soczyste, żółte i jasne monady, zasysane przez wyobraźnię, która nadaje im rangę apoteozy; jedyny zgrzyt polega na tym, że poczucie tymczasowości nie pozwala się wyrugować.
Rację po stokroć miał Rylski, argumentując, że o ile w listopadzie czy grudniu zgoda na śmierć przychodzi stosunkowo nietrudno, o tyle lipiec to nie jest stanowczo dobra pora na umieranie.
***
U szczytu lipca plaża zalana jest słońcem; powietrze przeszywa zapach jabłek. Prowiant przygotowany przez matki, na który składa się chleb z masłem, otóż, tak, ów prowiant pływa, masło się topi.
Wadzimy się z wodą; podczas nielicznych przerw chciwie wpatrujemy się w o dziesięć lat starsze od nas studentki, pod kolorowymi, skąpymi tkaninami skrywające to i tamto; żarłoczność wzroku i powab.
Na ścieżce wiodącej wśród traw ku plaży porozrzucane karty; można dostrzec dwójkę trefl, damę pik, asa kier.
Na 2:0
25 czerwca 2015 § Dodaj komentarz
Być może to wszystko jest tylko na chwilę; dobry smutek i cała reszta. Być może to tylko początek (w takim razie trzeba dobrze rozpocząć). Być może będę żałował, na pewno często odwracał się, powracał; będę wracał i nie wyrzeknę się.
***
Światło jest ważne, pomyślałem mniej więcej pomiędzy południem, szóstą kawą a ukłonem w kierunku Ewy, którą dostrzegłem po drugiej stronie ulicy; gdy wróciłem wreszcie, Enrique Toquero Revuelta strzelił właśnie na dwa zero.
***
Soboty jak archipelagi, pastelowe, pełne złudzeń; wiszą nad nami miraże w kolorach różu i mięty, jeśli pytasz, to ta mięta, tak, opowiadam się po stronie miłości.
/zdjęcie: Bruce Weber/
Zimą zagubione Mulatki
9 kwietnia 2015 § Dodaj komentarz
Bardzo pięknie ominęła krawężnik; zwinne, kocie ruchy przywoływały myśl o powabie i zmysłowości. Ale to było lato, wczesna jesień w najgorszym razie. Nigdy nie wiesz, powiedziała, kiedy to ci się przyda; czy mogę zazdrościć pamięci?
***
Gdzieś tam, na horyzoncie, majaczy się to i owo; słońce dziś świeci dość intensywnie, może dlatego widać to – to i owo – lepiej, stąd pokusa silniejsza niźli na co dzień, by od tego i owego, które, jako się rzekło, lśni z lekka dziś wyraźniej, słowem, by od tego i owego uzależnić więcej, niż można, niż trzeba, niż się powinno.
Długie coś zdanie wyszło, nie stanowi to jednak powodu do niepokoju; słońce nadal świeci.
***
Zasadniczo to nic nowego, taka konstatacja, że trudno godzić się z minionym, z odejściem tego i tamtego. Cóż czynić, nie ma rady, trza teraz oczekiwać na ostatni śnieg (albo pierwsze ciepłe słońce), koniecznie ciężki, biały, koniecznie grube, mokre płatki, aby spełnić formalne kryteria sentymentu; niechaj tego napada, a twarze Mulatek znów fantastycznie będą kontrastować z bielą otoczenia; o tak, zimą Mulatki wydają się najbardziej zagubione i najbardziej piękne. Najwyżej wiosną (to już w zasadzie) – latem, jesienią – poszuka się innych argumentów.
***
Że o tym magnesie wspomnisz, tom zaskoczony; o, tak – kobieta o parametrach magnesu. Razem kroczymy: jednego serca, jednego osiedla, jednej szarości.
/marzec 2013; fotografia – Elliott Erwitt/
Dwadzieścia-cztery-ha
8 kwietnia 2015 § Dodaj komentarz
U progu czegoś nowego: sączące się klepsydry, dryfujące zegary; mimo wszystko coś nowego, acz ze świadomością, że nieistotne to wszystko z perspektywy niknącego dnia, że bezzasadne, gdy wyzbyte minionego, że przytłumione, kiedy popołudniowe słońce pełnego lipca obejmie zakurzone okna; no, nie czarujmy się, warstwa symboli wciąż ma spore znaczenie, nie oszukuję się przecież – wiem, będę się wspinał i starał się poznawać, jeśli starczy oddechu, jeśli.
***
Moje życie ufundowane jest na wspomnieniach, one je konstytuują, powiedziałem, na dobrą sprawę rzucając te słowa bez żadnego wstępu. Nie będę się temu przeciwstawiać, odparła, już nie potrafię; wspomnij mnie tylko czasem, dobrze?
Tak czy inaczej krótko po czternastej wszystko zaczęło się uspokajać.
***
Tak, bez skruchy wyznaję, jestem łapczywy; brałbym w ręce i na język, ze smakiem dotykiem, namacalnie, doznania w zasięgu wzroku, w zasięgu dłoni, proszę już zaprzestać żartów z tą synestezją, no cóż – być może nazbyt ufam zmysłom (albo nie ufam w ogóle, nie można wykluczyć i tego); bądź już, bądź w końcu, śnij się nie więcej niż równolegle.
***
Jakież zmęczenie: brak snu najpierw, a potem i sen; gdy nadejdzie, to wypełniony trwogą. Trzeciej drogi nie ma, a którąś wybrać trzeba; nieprzerwanie mi gości na twarzy konfuzja. W lustrze po staremu, zmiany zarysowane i dyskretne, nie do twarzy mi.
***
Czerwone słońce o szesnastej dwadzieścia sześć niknie gdzieś za widnokręgiem; na śniegu iskrzy się czerwone serce, jeszcze nie wszystko trzeba skreślać. Idziesz, ja z tobą, księżniczko, tuż obok stąpam; śnieg trzeszczy pod stopami. Tak jest dobrze, to wiem na pewno. O, widzisz, księżniczko, coś jednak wiem. Idziemy, tak jest dobrze; idziemy, tak wystarczy. Z wiekiem nie staję się rozumny, mówię; daj rękę, odzywa się księżniczka, grzęznę w tym śniegu; słyszysz, jak skrzypi?
Tak jest dobrze, nie płacz.
***
Nie, odpowiedziałem, gdy dość jeszcze młoda, niczego sobie ekspedientka, o płomiennorudych włosach i intensywnie niebieskich oczach zapytała mnie o końcówkę w postaci dwudziestu groszy, gdym wreszcie dopchał się do kasy monopolu – dwadzieścia-cztery-ha – usytuowanego na peryferiach osiedla. Przerwałem doskonałe, niemalże trzydniowe milczenie; mówili do mnie, co prawda, z głośników i telewizorów, proponowali złote przeboje i wycieczki do zdobycia w konkursach za głupi esemes, zachęcali do głębokiej interakcji, alem ich nie słuchał i nie chciał z nimi rozmawiać: zostawcie mnie. Oto samotność pełna, stanowczo nazbyt rozdmuchana, przereklamowana, acz mimo tego niegodna lekceważenia; strzeżcie się takiej dezynwoltury wobec samotności.
Ukojenie ma różne szyldy, na przykład ten: dwadzieścia-cztery-ha.
/styczeń 2014/